piątek, 1 kwietnia 2011

Walka-światło-mgła-beznadzieja

Łatwo nie było...

Tak mi zależało, żeby jakiś czas temu pojechać na pewne rekolekcje. Przed i tam walka z tym co nie w porządku w sobie. Zabolało. Potrzebne to było. Przyszedł czas na radość. Boże przebaczenie i światło do kroczenia z Mistrzem powtórnie. Miało być, tak pięknie... ale...

Jakoś tydzień po powrocie zbyt mocno coś dawało znać (wcześniej też, ale wtedy jeszcze z pomocą Bożą nie dawałam się tym atakom). We wspomniany tydzień po już sił niestety niestarczyło. Stało się coś czego nie chciałam, więc siły tym bardziej opuściły.

Od tego czasu coraz czarniej, z chwilą radości z nie mojego sukcesu-ocena lepsza z lektotaru-niż zazwyczaj-jest, więc wszystko za mgłą. Ciemno. Udaję, że dobrze mi z tym. Dlaczego?

Bo bardzo umiejętnie w pewien dzień musiałam wszystko schrzanić...

Jest w efekcie jak jest, czyli brak sił, nadziei, radości.

Dziwnie.

Nie umiem się uczyć. Miałam dzisiaj też, ale... idę spać.

Kolejna niespokojna noc się szykuje. Mam dość siebie samej.

Po co było walczyć z tym wszystkim, skoro po niedługim czasie (w porównaniu do tego jak to bywało kiedyś, i to nie zawsze wcale tak dawno temu) i tak wszystko popsułam?

Nie, to nie ma żadnego sensu. Żadnej iskierki nadziei. Co z tego, jeśli nawet będę chciała znów zacząć od nowa jak i tak to nie doprowadzi do niczego dobrego, do tak potrzebnej zmiany?

Czuję się jak jakiś wrak zamiast człowiek.

Ktoś inny, zaciera 'ręce' z każdej ludzkiej porażki, a ja taka 'bezwładna' pozwalam się mu perfidnie cieszyć z tego powodu.

Denerwuję siebie, denerwuje mnie cisza, hałas i wiele, wiele innych.

W głowie totalny misz-masz. Wygrywają wątpliwości, porażki i strach.
Nie będzie inaczej, jeśli nie spróbuję od nowa.
Nie mam na to jednak sił.
Brakuje jednak Kogoś w sercu-niestety nie będzie mógł tam być, w życiu...

To co było ważne, zepchnięte na margines... eh.

P.S. Jutro czuwanie... miałam iść-w takim stanie to może lepiej, żeby jednak mnie tam nie było.
Z drugiej strony, to nawet, jeśli nie będę mogła znów przez swoje upadki być z Mistrzem w sercu-to przecież 2.04 to 6 rocznica przyjęcia sakramentu bierzmowania.

Od 3-5.04 w kościele akademickim rekolekcje... coś czuję, że zmarnuję ten czas-nie zacznę od nowa.
Jak mam tylko innym tam przeszkadzać-bo sama nie będę potrafiła ich tak jak powinnam przeżyć-to mam spore wątpliwości czy na nie w ogóle iść.

Nie mam odwagi... tchórz wredny jestem. Normalnie szkoda słów.

Coś się ze mną dzieje... tracę wiarę (?) :(. Całkiem możliwe niestety.


Nie zawsze wszystko jest pięknie. Dlatego umieszczam, jednak ten wpis.
Nie wiem czy powinnam.

2 komentarze:

  1. Nie martw się Dorota, to że upadamy to nie koniec świata. I Pan Bóg nas za to nie osądza. Dla Niego dużo ważniejsze jest to, co dzieje się w Twoim sercu. Że zależy Ci na Nim, że chcesz trwać z Nim w Komunii, że chcesz zmiany. Zmiany przyjdą, ale nie odrazu. Po mału, pozwól, żeby Pan Bóg Cię przeprowadził. A kiedy tylko masz okazję do adoracji, Mszy - korzystaj. Nie myśl, że w takim stanie nie powinnaś - to jest podpowiedź złego ducha, który wie, że każde takie spotkanie Cię wzmocni. Nie poddawaj się, pamiętam w modlitwie, pozdrawiam, z Panem Bogiem!

    OdpowiedzUsuń
  2. To tak, jakbym czytała/ pisała o sobie tylko... jakieś parę miesięcy temu. Zmobilizowałam się w końcu i poszłam do spowiedzi. I wiesz, co było potem? Potem było jeszcze gorzej niż przed spowiedzią, jednakże przez mały otwór wdarło się trochę światła, nawet nie wiem, jak to dokładnie się stało, nie sposób tego opisać i... jest jaśniej, może nie mega jasno, ale lepiej niż to było nie tak dawno... ;)

    Wystarczy poczekać, może nie będzie fajerwerków, bo On lubi przychodzić w ciszy, niezauważalnie, ale przyjdzie, nawet tego nie zauważysz ;) I módl się, trwaj mimo wszystko. Warto!

    Pozdrawiam Cię ;)

    OdpowiedzUsuń

Wszystkie komentarze są moderowane. Administrator strony decyduje, które z nich zostaną opublikowane.